Świadectwa

2010-09-30, 00:00

Trochę wspomnień "starego ministranta..."

Ks. Rudolf MyszorLiturgiczne wspomnienie św. Tarsycjusza - patrona ministrantów skłania mnie do osobistych wspomnień z dawnych lat w mojej ministranckiej służbie. Piszę „z dawnych lat", bo w tym roku mija 50 rocznica od kiedy, jako uczeń II klasy szkoły podstawowej (jeszcze przed I Komunią św.) zostałem przyjęty do grupki ministrantów w mojej rodzinnej parafii w Kobiórze.

Przyjęcie łączyło się natychmiast z obowiązkiem pełnienia „dyżuru" w zakrystii. Trzeba było np. samemu postarać się o węgliki do kadzidła czy o mirrę - tzn. trzeba było iść do lasu, by naskrobać żywicy z drzew, którą Ksiądz zasypywał ogień w kadzielnicy. Jak to się fajnie „kopciło"! W krótkim okresie kandydatury należało szybko nauczyć się „ministrantury" - łacińskiego tekstu modlitwy, która odmawiana była na początku każdej Mszy św. na przemian z Kapłanem. To była największa trudność, bo musiałem „wkuć" na pamięć zupełnie niezrozumiałe słowa. Do dziś je pamiętam, tyle że teraz już wiem, co to znaczy: „Introibo ad altare Dei...".

Chodziłem codziennie około l kilometr drogi do kościoła na godz. 6.00 rano, służyć na jednej albo na dwóch Mszach św. Bywało, że z kościoła prosto szedłem do szkoły. W niedzielę trzeba było być już na Mszach św. od godz. 6.30 aż do południa. Potem szybko na obiad i po południu znów na nieszporach o godz. 15.00. W ogóle to było fajnie a często bardzo wesoło. Z okazji św. Tarsycjusza bardzo dziękuję wszystkim „osiedlowym" Ministrantom za służbę przy Ołtarzu. Życzę dużo zadowolenia i radości z tego, że mogą być tak blisko Pana Jezusa. Na przyszłość zaś życzę wszystkim - „Szczęść Boże"!

Ks. Rudolf Myszor (proboszcz –senior)

Od ministranctwa do kapłaństwa

Ministrantem zostałem w IV klasie Szkoły Podstawowej i przez wiele lat pełniłem służbę w kościele parafialnym. Ukoronowaniem mojego ministranckiego posługiwania, była Msza św. Prymicyjna, którą sprawowałem przy tym samym ołtarzu, przy którym przez prawie 18 lat służyłem najpierw jako ministrant, a potem jako kleryk. Czas mojego ministranctwa wspominani bardzo miło, była to wspaniała przygoda pełna radości i entuzjazmu ale była to również szkoła obowiązkowości i pobożności. Nasz Ksiądz Proboszcz stawiał swoim ministrantom wysokie wymagania, mocno nas szkolił i hartował, ale potrafił też doceniać tych najbardziej sumiennych i gorliwych ministrantów. Moja kariera ministrancka miała, jak to zwykle bywa, swoje wzloty i upadki jednak zawsze ceniłem sobie zaszczyt bycia ministrantem. Po ukończeniu kursu dla animatorów, prowadziłem spotkania formacyjne dla kandydatów. Teraz jako ksiądz i opiekun ministrantów pragnę życzyć wszystkim boguszowickim ministrantom wytrwałości i cierpliwości, ta wasza służba przygotowuje was do dorosłego mądrego i odpowiedzialnego życia. Tylko wytrwajcie i pamiętajcie, aby jak najwięcej od siebie wymagać.

Ks. Andrzej Ledwin (wikariusz w naszej parafii w latach 1998-2003)

Do kościoła przez zaspy, 3 km!

Ministrantem zostałem w trzeciej klasie szkoły podstawowej i pełniłem tę posługę aż do 21 roku życia, czyli do momentu wstąpienia tło Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Katowicach.. Z tego okresu pozostało mi wiele wspaniałych wspomnień. Chociaż muszę bycie ministrantem w kościele parafialnym oddalonym dość sporo od mojego miejsca zamieszkania, bo około 3 km, nic było czymś łatwym. Wymagało to nieraz wielkiego hartu ducha, ażeby w ciągu tygodnia, wczesnym rankiem, np. w mroźne zimowe dni przedzierać się przez zaspy śniegu do kościoła. Tym bardziej, że większość kolegów w tym czasie smacznie sobie jeszcze spala. Nauczyło mnie to jednego -sumienności i odpowiedzialności w wypełnieniu zadania, które się dobrowolnie podjęło.

Ks. Łukasz Ryguła (wikariusz w naszej parafii 2001-2004)

Najpierw chrzest bojowy

Moja ministrancka przygoda zaczęła się w sposób nietypowy. W roku 1986 powstała w Radzionkowie nowa parafia pw. św. Stanisława. Mój tata był tam organistą, a ja jeździłem z nim na Msze św. Pewnego dnia, a był to lipiec, ksiądz Proboszcz idąc z konfesjonału poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Ty, młody, chodź służyć, bo nie ma ministranta". I tak się zaczęło. Po miesiącu dostałem albę i byłem już starszym ministrantem w tej Parafii. Po roku kiedy grupa ministrantów powiększyła się wróciłem do swojej rodzinnej Parafii pw. św. Wojciecha. Było nas wtedy prawie 120. Wspaniały, radosny czas, ale i wymagający. U nas pierwsza Msza święta w tygodniu i w niedzielę była o godz. 6.00 i był warunek dla nowych ministrantów: Jeśli chcesz służyć to musisz chodzić miesiąc na mszę o godz. 6.00, miesiąc na 7.00 i miesiąc na wieczorną". Był to prawdziwy chrzest bojowy. A potem lata mijały. Zostałem pierwszym animatorem, potem organistą. Kiedy wstąpiłem do seminarium nic przestałem czuć się ministrantem.

Ks. Marcin Kieras (odbywał staż diakoński w naszej parafii, obecnie duszpasterzuje w Republice Czeskiej)

Służba przy ołtarzu samą radością...

Chyba nie miejsce tu na jakiś wywód teologiczny czy konferencję liturgiczną. Służba przy ołtarzu była dla mnie samą radością, spełnieniem się w tym, co zawsze było mi bliskie. Przed ponad 10 laty zapewne był to strój ministranta, potem pojawiły się sprzęty liturgiczne na samym końcu dopiero, sam „Duch Liturgii". To coś, co zawsze mnie pociągało. Po za tym służba ministrancka w naszej parafii wiele mnie nauczyła i nie bałbym się tu użyć słowa „wychowała". Warto tu chociażby wspomnieć wszystkich tych, z którymi kiedyś wychodziłem razem do ołtarza, a których już nic widać w naszym prezbiterium. Im leż wiele zawdzięczam i pamiętam o nich w modlitwie. Ministrantem jest się zawsze, bo zawsze coś z tej służby pozostaje. Nie ukrywam, iż służba przy ołtarzu pozwoliła mi odkryć Boże powołanie.

Ks. Piotr Larysz (nasz parafianin)